Patrząc chronologicznie, wszystko zaczęła się jakieś 600 tysięcy lat temu. Na teren całej Polski nasunął się wtedy z dzisiejszej Snadynawii ogromny lądolód. Jego czoło wsparło się o Góry Sowie, Bardzkie, Złote i Opawskie. To lodowiec odpowiada za dzisiejszy wygląd terenów wokół Nysy.
Na południe od Głucholaz przykrył warstwą ziemi koryto pra rzeki Białej Głuchołaskiej, której pierwotne źródła znajdowało się na Przecznej Horze, a nie jak dziś pod Pradzadem. Zmusił wodę, by popłynęła na wschód i tak wyżłobiła dolinę Złotego Potoku.
- Wzgórze pomiędzy Głuchołazami a Złotymi Horami to nic innego jak morena czołowa lodowca - tłumaczy dr Josef Vecera z Czeskiego Instytutu Geologii. - Sedymenty, czyli osady lodowcowe, grubą warstwą przykryły koryto prarzeki, a wraz z nim złoża złota, przyniesionego tu wcześniej przez wodę.
Człowiek na tropie
W początkach XVI wieku do złota ukrytego pod grubą warstwą osadów dobrali się górnicy. Kopali na powierzchni pionowe szyby na głębokość do stu metrów. Drzewem i kamieniami szalowali ściany szybów i podziemne korytarze, które ryli w bok od komory głównej. Nad szybami budowali kieraty końskie do wyciągania ludzi i urobku. Prawdopodobnie metodą prób i błędów lokalizowali pod ziemią dawne koryto rzeczne, choć pewnie nie zdawali sobie sprawy z tego, jak powstało. Wydobywane w czasie kopania tysiące otoczaków układali w hałdach w pobliżu szybów.
- Jest taki niemiecki tekst historyczny o tym, że pomiędzy Głuchołazami a Zlatymi Horami ciągnął się kiedyś szyb za szybem - opowiada Josef Vecera.
XVI-wieczni górnicy nie potrafili rozwiązać jednak poważnego problemu technicznego. Ich szyby zalewała woda z opadów i krążąca w gruncie. Potrafili ją wydobywać tylko wiadrami, a to bardzo nieskuteczne, więc woda powoli zalewała kopalnie. W 1550 roku wrocławski biskup Baltazar założył spółkę, której celem było wybudowanie poziomej sztolni odprowadzającej wodę z zalanych już, a bardzo dochodowych szybów: Sorkelsberg, Nowy Sorkelsberg, św. Jakub i Miękki Cech. Jej budowa pochłonęła gigantyczną na tamte czasy kwotę 90 tys. talarów.
Tak powstała Sztolnia Trzech Królów. Jej wylot, którym woda wypływała na powierzcnię, znajdował się w niewielkim parowie w Głuchołazach, w rejonie dawnego dworca kolejowego w Zdroju. Sztolnia biegła na południe prawie poziomo, z niewielkim spadkiem, żeby woda mogła nią swobodnie wypływać na zewnątrz. Łączyła kolejno wszystkie wydrążone wyrobiska.
Zanim korytarz został zalany w 1609 roku, osiągnął długość blisko 6 kilometrów. Od niego odchodziły jednak boczne chodniki. Co najmniej jeden taki drążono bezskutecznie w stronę Jarnołtówka, a drugi na zachód, w stronę Góry Parkowej.
Według przedwojennego kronikarza i nauczyciela Józefa Grummanna, na terenie dzisiejszego Konradowa każdy chętny górnik mógł wtedy drążyć sztolnię i dzierżawić innym boczne korytarze. Jeśli schodził poniżej 10,5 lachter głębokości (stara miara 1 lachter to około 2 metrów) i przy okazji odprowadzał wodę na powierzchnię, to stawał się współudziałowcem kopalni z prawem dziedziczenia udziału. W ten sposób pod ziemią powstawała plątanina korytarzy.
Gdzie są te korytarze?
- Jeszcze w XIX wieku Niemcy próbowali odtwarzać na mapach przebieg tych korytarzy. Łączyli w linie tzw. pindenfeldy, czyli zagłębienia w powierzchni terenu, wokół których jeszcze się zachowały ślady dawnego wydobycia, hałdy urobku - mówi Jan Wierzchowiec, geolog z Uniwersytetu Warszawskiego. - Te pindenfeldy długo nie były uprawiane i zarastały niewielkimi lasami.
- Nie udało mi się dotrzeć do starych map tych kopalni - opowiada Josef Vecera. - Na podstawie map katastralnych z 1836 roku zlokalizowałem natomiast istniejące jeszcze wtedy tzw. remizy, czyli niewielkie laski wśród pól. Kryły one zapadliska dawnych szybów wraz z hałdami kamieni. Dziś już wiele z tych remizów nie istnieje, ale udało mi się jeszcze znaleźć w terenie 11 zapadlisk po dawnych szybach.
O powstawaniu zapadlisk na miejscu dawnych szybów mamy też relacje pisane.
- Gdy ojciec Augusta Schmidta był właścicielem gospodarstwa pod numerem 12 w Górnej Wiosce (dziś górny Konradów), w roku 1873 zapadło się 275 metrów kwadratowych ziemi na jego polu - pisał w kalendarzu głuchołaskim (Grenzland Kalender) z 1936 roku Józef Grummann. - Można było wówczas zobaczyć szyb o głębokości około 20 metrów, oszalowany deskami.
Na dnie widać było przepływającą wodę. (…) W 1869 roku na polu pana Birnbacha pod numerem 47 utworzyło się zagłębienie tak duże, że zmieściłaby się w środku karuzela. Z wodą, która tu wypływała, pokazywały się belki szalunkowe. W innych miejscach ziemia również się zapadała. U Augusta Hermanna w gospodarstwie pod numerem 52, u Johana Bergera pod numerem 14. Prawdopodobnie takie przypadki miały miejsce też wcześniej.
15 stycznia 2001 roku na polach koło przejścia granicznego w Konradowie ktoś przypadkowo odkrył dziurę w ziemi. Według wykonanej miesiąc później inwentaryzacji specjalistów z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, zapadlisko miało początkowo 10-15 metrów głębokości, średnicę 5 metrów na powierzchni i kształt pionowej studni. Z czasem boczne ściany zapadły się do środka, zmniejszając głębokość studni.
Pasjonaci z Pomorskiego Klubu Eksploracyjnego byli tam przed naukowcami z AGH. Dzięki specjalistycznemu sprzętowi spuścili się na linach na dno szybu, wtedy na głębokości 18 metrów. Dwa metry nad dnem znaleźli w ścianie niewielką szczelinę z fragmentem chodnika, zakończonym po 10 metrach zawałem.
Co odkryli poszukiwacze z Gdańska?
- Dwa następne wyjazdy spędziliśmy na chodzeniu po polach z GPS-em (urządzenie do satelitarnego oznaczania położenia), nanosiliśmy na mapy topograficzne zapadliska i próbowaliśmy dopasować to do planów kopalni - wspomina Adam Wojcieszonek z Pomorskiego Klubu Eksploracyjnego. - Na odnalezionych planach kopalni wybraliśmy najpłytszy chodnik, który powinien biec 12 metrów pod powierzchnią ziemi i za pomocą pomiarów elektroporowych wytyczyliśmy jego przebieg w terenie. Wreszcie udało nam się wytypować miejsce, gdzie powinien być szyb wentylacyjny.
Wlot do szybu był zasypany warstwą ziemi. Odkopali betonową ciężką pokrywę. Z trudem udało się ją uchylić na tyle, żeby przecisnął się człowiek. Pionowy szyb był początkowo obetonowany, potem pojawiła się cembrowina ceglana i jeszcze niżej skała.
Na kolejnych wyjazdach odkopali jeszcze 4 inne szyby, wszystkie wentylacyjne, bo wąskie, nie nadające się do wydobywania urobku górniczego. Wszystkie zasypane ziemią, zapadnięte, bez żadnych śladów betonowych zabezpieczeń. A pomiędzy nimi system korytarzy, chodników górniczych na trzech poziomach od 10 - 12 metrów pod powierzchnią ziemi do blisko 40 metrów w głąb. Największe chodniki mają około 3 metrów wysokości, w najmniejszych trzeba się czołgać przez dziesiątki metrów. Korytarze ciągną się w różnych kierunkach, jakby były budowane w różnych okresach i w poszukiwaniu różnych kruszców. Wspólny jest tylko środek kopalni.
- Chodniki położone najwyżej są w najgorszym stanie, tam jest mnóstwo zawałów, praktycznie co 200 - 300 metrów. Chodniki na trzecim poziomie są w całkiem dobrym stanie - opowiada Adam Wojcieszonek. - Stare kopalnie można poznać po niskich i małych korytarzach. Takich chodników było tam niewiele, głównie na drugim poziomie, jakieś 18 metrów poniżej gruntu i biegły w stronę Zlatych Hor. Czy to jest pozostałość po Sztolni Trzech Króli - nie wiem. Nie znaleźliśmy tam żadnych śladów po starych górnikach.
Strefa Biznesu: Dlaczego chleb podrożał? Ile zapłacimy za bochenek?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?